wtorek, 1 lutego 2011

To już jest koniec

Nadszedł wreszcie czas najwyższy, aby oficjalnie tego bloga zamknąć, a przynajmniej ogłosić zaprzestanie publikacji nowych postów, z powodu ustania okoliczności które były czynnikiem sprawczym jego powstania.


Dokładnie 5 miesięcy temu, a będąc bardziej precyzyjnym, 154 dni , 31 sierpnia na lotnisku w Dreźnie zaczęła się moja przygoda z Erasmusem, Turcją, Ankarą i Bilkent Üniversitesi.
A zakończyła nieco ponad tydzień temu, 22 stycznia w tym samym miejscu.


Czy było warto?
To jest pytanie retoryczne, i mam nadzieję, że z tego bloga jednoznacznie wynika, że warto było.
Turcja to świetny kraj i zdecydowanie polecam go każdemu kto zastanawia się gdzie by sobie pojechać na wymianę.
Czy polecam Ankarę?
No cóż, Ankara to nie Istambuł, z tym się trzeba pogodzić, ale zdecydowanie są tu fajne miejsca na spędzenie wolnego czasu, z uwagi na położenie wszędzie jest relatywnie blisko, a do tego troszkę taniej niż w Istambule.
I wreszcie, czy polecam Bilkent?
Tak, aczkolwiek trzeba zdawać sobie sprawę, że uczelnia jest zorganizowana na wzór amerykański. Tempo prowadzenia zajęć czy czasem ich poziom może momentami rozczarowywać, ale generalnie można sporo nowego się nauczyć. Zwłaszcza, jeżeli macierzysta uczelnia daje wolną rękę w wyborze kursów i można wyszperać ciekawe wykłady zupełnie niezwiązane ze studiami w kraju. A do tego, pod względem czysto organizacyjnym, wszystkie uczelnie w Polsce mogłyby się od Bilkent uczyć.


Polecam również wykorzystywanie wolnego czasu, a zwłaszcza bayramów, na podróżowanie po Turcji. Jest tu mnóstwo ciekawych miejsc, i nie sposób zobaczyć wszystkiego choćby ktoś tu siedział i cały rok.


Na co warto zwrócić uwagę przed wyjazdem/w trakcie pierwszych dni pobytu?
- jest drożej niż Polsce, mniej więcej dwa razy drożej
- warto uzbroić się w dwie karty płatnicze, gdyż czasem zdarza się, że niektóre nie są obsługiwane, albo z powodu chwilowej awarii, albo z bliżej nieokreślonych przyczyn
- pamiętać należy o pozwoleniu na pobyt i o tym, że kosztuje ono 138 lir
- nie zabierać na zwiedzanie jakiś fikuśnych, bogato sznurowanych butów, bo co meczet, to buty trzeba zdejmować
- koniecznie trzeba się zaopatrzyć w Kartę Muzealną, która znacznie odciąża budżet
- chodzenie na zajęcia jest obowiązkowe, jest trochę pracy w trakcie semestru, ale egzaminy nie są trudne
Więcej mi nic w tej chwili do głowy nie przychodzi, chociaż na pewno można wiele wywnioskować z całego bloga. Generalnie jest inaczej niż u nas, i dlatego właśnie jest ciekawie.


Tak jak kiedyś obiecałem, krótkie podsumowanie, czyli kto mnie czytał?
Pierwsze miejsce Polski jest oczywiście bezapelacyjne i nie ma się co dziwić. Taka duża ilość wejść z Turcji jest oczywiście efektem mojej aktywności, choć nie tylko ;)
Gratuluję Austrii nabicia tak pokaźnej liczby, nawet jeśli jest ona odzwierciedleniem nudy w biurze ;)
Oczywiście poza tą listą pojawiały się pojedyncze wejścia z właściwie większości krajów europejskich, jak i z różnych dziwnych miejsc na świecie, co bardzo mnie cieszy, bo oznacza, że nie tylko znajomi tutaj zaglądali :D


Jeżeli chodzi o popularność postów, zdecydowanie królują Ciekawostki zebrane które były dwukrotnie bardziej popularne niż relacja z Istambułu, która to z kolei i tak przykuwała Waszą uwagę ponad dwa razy częściej niż pozostałe posty.


Wszystkim, którzy zaglądali tutaj regularnie dziękuję za wytrwałość, tym którzy czytali okazyjnie za zainteresowanie, a wszystkich tych, którzy sami szykują się do wyjazdu na Erasmusa do Turcji/Ankary/na Bilkent i chcieli by dowiedzieć się więcej, zachęcam do kontaktu mailowego.


A tymczasem,
koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba.
Güle güle!

wtorek, 25 stycznia 2011

Pakowanie z pożegnaniem, a wszystko z poślizgiem

Z poślizgiem, bo sam proces pakowania się miał miejsce w nocy z 21/22 stycznia. Wpis powstaje na bazie szkicu i pomysłów z tego właśnie okresu, więc trzeba się odpowiednio wczuć i cofnąć mentalnie o kilka dni.


Już pożegnania nadszedł czas, jeden jedyny dzień, nic więcej... no dobra, lekko zmieniona treść piosenki, ale zdecydowanie oddaje to, co docierało do mnie powoli w autobusie z Tbilisi do Ankary.
Nieuchronnie i zdecydowanie zbliżał się koniec pobytu w Turcji.


W czwartek na przełomie popołudnia/wieczora wróciłem do Ankary i trzeba było zacząć rozkminiać co by tu należało zrobić ostatniego dnia w Turcji. Niespecjalnie to było trudne zagadnienie, bo już pomysły miałem wcześniej - zakupić uniwersytecki T-shirt, udać się do dzielnicy Ulus i zaopatrzyć w pamiątki, odwiedzić hammam, odebrać z uczelni i wysłać pocztą pracę koleżanki z Hong Kongu no i wreszcie się spakować.
Plan ambitny, ale został wykonany w 100% a do tego wzbogacony o jeden element.
No, prawie w 100%.
Niestety okazało się, że zakupienie T-shirta w jakimś normalnym kolorze i normalny rozmiarze jest niemożliwe, więc ku rozpaczy tłumów nie będę paradował po SGHu w koszulce z napisem 'Bilkent'. No, chyba że coś się jeszcze uda zakombinować ;)
Wizyta w departamencie architektury i projektowania wnętrz też nie nastręczyła większych kłopotów, na poczcie też pani dość łatwo zrozumiała co to jest Hong Kong, więc już tylko obiad i... wypad na miasto.


W międzyczasie dostałem telefon od jednej ze znajomych Turczynek, że siedzi w Ankarze i możemy wieczorem gdzieś się spotkać, i tym oto właśnie sposobem wzbogaciłem plan dnia o całkiem miły element.


Zakupy pamiątkowe przebiegły nadzwyczaj sprawnie i pomimo tego że dokonywałem ich w kilku dość odległych miejscach, w nieco ponad godzinę wszystko było gotowe.


Tak więc - hamam.
A dokładniej hamami, to nic innego jak łaźnia turecka. Ten w którym byłem, składał się z centralnego pomieszczenia przykrytego kopułą, w którym było umiarkowania gorąco, sauny w której było gorąco, jak to w saunie, chłodniejszego pomieszczenia z kranikami do chłodzenia się, pryszniców, oraz miejsca odosobnienia przeznaczonego do masażu. W przeciwieństwie do gruzińskiej łaźni, z hammamu nie korzysta się w stroju Adama, a dostaje się coś na kształt ręczniczka który to w pasie trzeba sobie przewiązać. Najpierw się człowiek relaksuje w głównych pomieszczeniach, a potem, jeśli sobie zażyczył, odbywa się masaż. Po masowaniu odbywa się mycie za pomocą szorstkiej gąbki (dla wyobrażenia coś na kształt zmywaka) która ma za zadanie usunąć bród i naskórek. Jako że doświadczałem czegoś takiego drugi raz w ciągu bodaj 3 dni (w Tbilisi ten element wyglądał tak samo) to wyszedłem stamtąd chyba jako najczystszy człowiek w całej Ankarze.
Całość za około 30 lir - polecam!


Jeszcze tylko spotkanie z koleżanką - mały obiad w centrum - i wracamy na kampus.
Potem szybka przebieżka do centrum komputerowego wydrukować karty pokładowe na samoloty, i... jako że nadeszła okolica 23, czas najwyższy na pakowanie.


No ale przecież, jak to każdy prawdziwy Polak, nie będę spędzał ostatniej nocy na trzeźwo ;)
I tu pojawił się jak najbardziej polski trunek - Żubróweczka. Małą buteleczkę 'na wszelki wypadek' dostałem przed wyjazdem, żeby sobie ją spożyć jak będę tęsknił za krajem czy w ogóle w ciężkich chwilach. No i taki moment właśnie nadszedł na jakieś 16 godzin przed odlotem. Kto nie wierzy, niechaj patrzy:
No i do pary z sokiem jabłkowym wszystko poszło w trakcie pakowania.
Udało się bez mniejszych problemów zmieścić wszystko. Pytanie, ile to waży?

Sobota, czyli ostatnie kilka godzin na tureckiej ziemi. Generalnie - nic specjalnego - śniadanie, sprzątanie pokoju, zdanie klucza, taksówka na AŞTİ (10min, 25lir), autobus Havaş na lotnisko (40min, 10lir) i... ważenie. No i lipa, wyszło 25kg. Ale to Turcja, nie Niemcy, więc płacić nie trzeba :D

Samolot do Monachium, samolot do Drezna i, oto jestem.
Niniejszym wróciłem do kraju. Fizycznie.
Kiedy wrócę psychicznie i popadnę w po-erasmusową depresję?
Nie mam pojęcia, ale mam dziwne przeczucie, że to nastąpi po przyjeździe do Warszawy.

sobota, 22 stycznia 2011

Tbilisi, czyli tam i z powrotem

[Z racji tego, że jakość i zawartość tego posta nie odpowiadała moim wyobrażeniom, został on poprawiony i uzupełniony]


Na wstępie kilka szybkich faktów o podróży Ankara - Tbilisi
Odległość: ok. 1400km (dokładnie nie wiadomo, bo google maps nie obsługuje Gruzji)
Czas trwania: 22 godziny (+/- 2h różnicy czasu)
Wiza: niepotrzebna
Koszt: 50 USD (70TL, 90GEL)
Wrażenia: bezcenne.
Zdecydowanie pomysł na wycieczkę do Gruzji był jednym z najlepszych jaki powstał w mojej głowie nie tylko podczas tego wyjazdu ale w ogóle kiedykolwiek.
Ale po kolei.

Jak widać na fotosie powyżej, to Gruzji wybrałem się z firmą Lüks Karadeniz, czyli jednym z renomowanych przewoźników którym tam się można przewieźć (drugim jest Metro), autokar miód malinka, telewizorki i te sprawy - generalnie nic do zarzucenia.
Podróż do granicy przebiega bezproblemowo - właściwie cały czas autostrada, końcówka w okolicach Trabzonu to przejażdżka wzdłuż wybrzeża, więc pewnie gdyby nie noc to widoczki byłyby ładne, ale generalnie co można robić w autobusie - spać, więc krajobrazy w sumie średnio potrzebne ;) Jedyny problem - nikt, włączając w to obsługę autobusu nie mówi po angielsku. Fakt, jest to lekki dyskomfort kiedy jedzie się gdzieś samemu, bez specjalnego pojęcia jak to wygląda i nie ma się pojęcia co się dzieje dookoła, ale spoko, można przeżyć.
Samo przejście graniczne bez większych problemów, przed granicą wysiada się z autokaru, przechodzi przez odprawę turecką, potem wyciąga się bagaże i przechodzi z nimi przez odprawę gruzińską (w drodze powrotnej oczywiście odwrotnie), potem się wsiada i jedzie dalej :) Opowiastki które znalazłem w necie, że odprawa autobusu na granicy zajmuje godziny można więc wsadzić między bajki.
Cywilizacja jednak w dużej mierze kończy się na Turcji. Jeżeli chodzi o drogi to Gruzja zdecydowanie wygrywa z nami pod względem ilość dziur czy w ogóle stanu dróg. Dojeżdżając do dworca autobusowego w którejś z większych miejscowości zabrakło nawet drogi o nawierzchni bitumicznej. A do tego zwłaszcza w okolicach Batumi i w drodze do Kutaisi przejeżdża się przez wioski, więc na drodze pojawiają się krowy i świnie.
Świnie.
Wieprzowina!
Radość z widoku zwykłego prosiaka może być naprawdę ogromna ;)

Jednym z plusów działalności w ajsekcie jest to, że zdobywa się znajomych na całym świecie, co potem można skrzętnie wykorzystać, i tak też uczyniłem. Dzięki temu udało mi się przenocować te kilka dni które spędziłem w Tbilisi u chłopaka znajomej Gruzinki która to bodaj 2 lata temu była u nas na PEACE'ie.
Jedyny problem-nie problem, jego rodzice mówią po niemiecku. Ale z każdego szamba da się wyjść, wielkim wysiłkiem intelektualnym udało mi się odgrzebać resztki mojej wiedzy. Ku mojemu zaskoczeniu nie miałem najmniejszych problemów ze zrozumieniem tego co do mnie mówią, schody pojawiały się kiedy to ja miałem coś powiedzieć, no ale jakoś tam się dogadywaliśmy. Powiedziałbym nawet że nadspodziewanie dobrze.

Zaraz po przyjeździe zabrany zostałem na gruzińską domówkę. Wreszcie porządna impreza! Wszystkie rodzaje alkoholu i super ludzie. Jedyny minus - w domku nie było na początku ogrzewania, potem pojawił się jeden elektryczny grzejnik, ale jego skuteczność była dość ograniczona, tak więc trzeba było się rozgrzewać od środka ;) 
Chociaż przyjeżdżając tam znałem tylko 1 osobę, po pół godzinie już wszyscy traktowali mnie jak dobrego znajomego (i to bynajmniej nie ze względu na wypity alkohol). Gruzini są w ogóle bardzo życzliwi i pozytywnie nastawieniu. Po kilku godzinach znajomości dostałem już (szczere) propozycje wakacyjnego przyjazdu do Gruzji i ugoszczenia w domu w górach, gruzińską kartę sim oraz pojawili się chętni do oprowadzenia mnie po Tbilisi następnego dnia.
Jako że nie miałem na imprezie aparatu, kilka zdjęć można sobie oglądnąć na fejsie, prezentuję tylko zapożyczone poglądowe zdjęcie z (niepełną) listą obecności:
Oraz 'personal favourite' :D
Jak widać - impreza pierwsza klasa ;)

Nadszedł niniejszym pobytu w Gruzji dzień pierwszy, który generalnie upłynął na zwiedzaniu Tbilisi w towarzystwie Holendra studiującego na Harvadzie, a później dodatkowo w towarzystwie kilku Gruzinek.

Generalnie czego się można spodziewać po Gruzji. Kraj to bogaty niestety raczej nie jest - jeżeli liczyć Zakaukazie jako Europę, to tylko Mołdawia ma niższe PKB per capita liczone z uwzględnieniem PPP. I nie ma co ukrywać, widać to nawet w centrum Tbilisi, ale spaceruje się zdecydowanie przyjemnie i bynajmniej nie wpływa to na radość czerpaną ze zwiedzania nowego miejsca. Poniżej zaprezentowane zostaną fotki kilku ciekawych miejsc.

To co widać poniżej to gruziński parlament.

Tak, wiem że choinka jak w Wawie, i też zauważyłem że to typowy przykład socjalistycznego budynku użyteczności publicznej, ale nie o to tu chodzi.
Gruzja to chyba jedyny kraj który nie jest członkiem UE, a mimo tak przed parlamentem jak i na wszystkich rządowych budynkach obok flagi narodowej wywieszana jest też flaga unijna. Gruzini bardzo chcą i do UE i do NATO i starają się to demonstrować na każdym kroku. W sumie wydaje mi się, że chcą bardziej niż Turasy i są w stanie dużo więcej zrobić żeby to osiągnąć, ale droga jeszcze długa.

Poniżej za to widać fragment plakatu filmowego.
Tak jest, to Harry Potter!
Jeżeli ktoś nie wiedział, alfabet gruziński jest jednym z 14 istniejących na świecie i jak widać nie jest podobny do niczego. W niektórych momentach jest to problematyczne, bo nie wiadomo dokąd np. jadą autobusy. Ale nie ma co panikować, większość znaków drogowych jak i w ogóle szyldów, nazw ulic itp. jest uzupełnionych angielską wersją (tam gdzie nie ma jeszcze angielskiej jest zazwyczaj rosyjska).

A teraz placyk z ratuszem. A dokładniej ze starym ratuszem, bo jako że przed nim odbywały się demonstracje które paraliżowały miasto, to przeniesiono ratusz do innego budynku, żeby sobie można było przed nim swobodnie protestować, nie blokując dwóch głównych arterii miasta. Praktyczne.

Co się w Gruzji ogląda? Jak się jest turystą, to ogląda się to samo co w Polsce - kościoły. Oni tutaj mają swój ortodoksyjny (autokefaliczny) kościół, a wszystkie przybytki tak naprawdę z gruba wyglądają tak samo. Gruzja była drugim krajem na świecie który uznał chrześcijaństwo za religię panującą (sam Kościół powstał w I wieku, a status religii państwowej chrześcijaństwo zyskało w IV wieku), więc można natknąć się na świątynie z okresu kiedy nasi przodkowie jeszcze biegali nago po lesie z dzidami i czcili słowiańskich bożków.

Celem prezentacji zagadnienia - kolekcja kilku kościołów ;)
Generalnie widać, że wszystkie one niewiele się różnią od siebie. Ale i tak warto zaglądnąć do każdego napotkanego. Przynajmniej nie trzeba ściągać butów jak w meczecie, ale kobiety jednak zakładają coś na głowę (w sensie szale/chusty), ale chyba nie jest to obowiązkowe. Ciekawa sprawa - w kościołach nie ma ławek, nabożeństwa odbywają się na stojąco.


Niedawno postawili sobie w stolicy nowoczesny most dla pieszych nad Mtkwari (z przyczyn bliżej mi nieznanych w Polsce tą rzekę nazywa się Kura). Most jest ładny, i w nocy efektownie podświetlony, ale prowadzi donikąd. Na razie. Plany są ambitne, więc może za kilka lat coś tam na drugim końcu powstanie.


Wieczorem nadeszła pora na nawiedzenie największego (też niedawno zbudowanego) kościoła w Gruzji.
Być może nie wygląda na olbrzymi, ale jest całkiem spory. Wrażenie od środka jest dużo większe, ale że akurat odbywało się jakieś nabożeństwo, to fotencji ze środka nie ma. Z resztą jeszcze go nie wykończyli, więc posiada tylko białe ściany. Ale jak widać, kościoły tutaj są wyższe niż dłuższe/szersze, więc w środku naprawdę sprawiają wrażenie dużo większych niż z zewnątrz.

Potem wybraliśmy się na drugą część miasta żeby obejrzeć inny kościół i cmentarz ze znanymi Gruzinami. Co prawda wszystko był już zamknięte, ale co tam, dla nas nie otworzą? Gruzinki trochę pogadały z policjantami i... otworzyli. :)
Tu nadmienić należy, że taksówki w Tbilisi którymi poruszaliśmy się tego wieczoru są naprawdę tanie. Za podróż przez kawał miasta zapłaciliśmy 5 lari. Fakt, często są to stare gruchoty, a niektórzy taksówkarze wyłączają silnik przy jeździe z górki, ale zawsze tanio. Trzeba tylko o tym wiedzieć, bo jako że nie ma taksometrów, cenę ustala się z kierowcą. Najlepiej więc zrobić to z wykorzystaniem znajomego tubylca :)


Poniżej jeszcze parlament nocą
 Oraz ulica Rustaveli wraz z bożonarodzeniową iluminacją.

Kolejny dzień upłynął mi na porannym wałęsaniu się po mieście z którego zapodaję niniejszym dwa zdjęcia:
Oraz na popołudniowo-wieczornej wycieczce do Mtskhety - dawnej stolicy Gruzji, miejsca gdzie łączą się dwie rzeki - Mtkvari i Aragvi.
Widoczek,
Kościół Jvari na wzgórzu kołu miasta:
Oraz sama Mtskheta, a dokładniej Katedra Svetitskhoveli
Zdecydowanie polecam :)

Co jeszcze można zobaczyć w Tbilisi?
Na Placu Bohaterów znajduje się coś co jest chyba odpowiednikiem naszego grobu nieznanego żołnierza.
Pali się znicz, na tym murze są wypisane (chyba) jakieś nazwiska, ale że ten oto zakątek mieści się przy jednym z większych rond w mieście, to dostojność okolicy raczej umiarkowana.


A na ulicy Chavachadze można się natknąć na polską Batę, która jednak tutaj nie ma dobrej opinii. Jak wszystkie firmy, tak i Bata zapewne segreguje rynki, a że Gruzja zazwyczaj wpada do 3. kategorii, to i wizyta w Benettonie czy innym D&G może pokazać inne towary niż na Zachodzie.
 Widoczek na pałac prezydencki nocą, jeszcze pachnący nowością.
 Twierdza nad starym miastem.
 A to już mało okazała ambasada RP. 
Taka tam wieża w okolicy stawu Kus-Tba na jednym ze wzgórz koło miasta.
 Panorama Tbilisi.
 I widoczek na ogród botaniczny.
Ogród jest ładny, i ciekawie położony w takiej kotlinie między dwoma wzgórzami, ale wydaje mi się, że jeszcze lepiej prezentuje się wiosną bądź latem.


Do tego zajrzeć jeszcze można do łaźni. Tbilisi zostało zbudowane w miejscu gdzie znajdują się gorące źródła (stąd pochodzi nazwa miasta) więc polecam bardzo wizytę w łaźni na starym mieście, gdzie można się w tych wodach pomoczyć, a następnie zostać wymasowanym i porządnie umytym :)
I to wszystko za ok. 40 lari.


Gruzińska kuchnia
Nie ma co ukrywać, ale to co się je w Gruzji trochę różni się od jedzenia w Kebablandii.
Po pierwsze - khinkali, czyli pierogi.
Większe, i jak widać bardziej finezyjne. Je się je rękami, znaczy trzyma się w rękach i gryzie :) Cała sztuka polega na tym, żeby jedząc jednocześnie wysysać wodę ze środka, tak żeby talerz pozostał czysty. Jadłem to chyba 4 razy i nigdy się nie udało. Oczywiście zawartość w środku może być różna, ja polecam te z mięsem :)


Chaczapuri - czyli takie tam placki. Lubie placki jak to kiedyś stwierdził Johny Bravo, więc i te mi smakowały. Zdjęć nie posiadam, trzeba sobie wygooglować, ale też i różne rodzaje różnie wyglądają, ja jadłem 3:
chaczapuri z serem
chaczapuri z jajkiem i serem (podobno z Adżarii)
chaczapuri z fasolą
wszystkie trzy są bardzo smaczne i podawane na ciepło


Wino - miejscowi twierdzą że Gruzja jest kolebką wina - i być może mają rację. Wina mają tu świetne, wybór jest spory - trzeba korzystać!


Gruzini a Polska
Hmm, w sumie nie wiem czy podejście do Polaków jest inne niż do innych obcokrajowców - wydaje mi się, że zawsze jest pozytywne.
Ciekawostką jest to, że Gruzini są zdecydowanie mnie ufni wobec Rosjan, i nie spotkałem chyba nikogo z miejscowych kto by nie miał wątpliwości w sprawie Smoleńska i uważał, że było to coś więcej niż tylko nieszczęśliwy wypadek.


Generalnie jeżeli ktoś się kiedyś będzie zastanawiał czy warto odwiedzić Gruzją, to mówię - zdecydowanie warto. Aczkolwiek wszyscy mówią, że każda pora roku jest lepsza niż bezśniegowa zima, a zwłaszcza lato, kiedy można wybrać się choćby na spacer po górach.
Ja się w Gruzji zakochałem i zdecydowanie zamierzam tu wrócić - kiedy i w jakich okolicznościach jeszcze nie wiem - ale wrócę.


Tym oto magicznym sposobem dotarliśmy razem dzielnie z powrotem do Ankary. Jak wyglądał ostatni dzień - to już napiszę myślę z Polski ;)


PS.
Jeżeli komuś się ten blog podoba, to można na niego zagłosować w plebiscycie na najlepszego bloga z zagranicznych wojaży na stronie http://www.lexiophiles.com/english/voting-for-the-ix11-blog-competition-started do 26 stycznia. Trzeba odnaleźć 'Erasmus w Ankarze' i na dole strony kliknąć na 'vote'. :)

piątek, 21 stycznia 2011

Sesyja

Z małym opóźnieniem, ale jednak, wypada zamieścić krótką notkę z tego co się działo ze mną w drugim tygodniu stycznia.


Ni mniej ni więcej, ale odbywała się w tym czasie sesyjka, a więc i nie działo się nic specjalnego. O egzaminach rozpisywać się nie będę - dość powiedzieć, że trudne nie były :)
A że nie były trudne, a dokładnie, cały semestr nie był trudny, najlepiej świadczy o tym poniższy obrazek.
I to bynajmniej 'A' nie dostałem z litości czy też z powodu bycia erasmusem, ale wypracowane one zostały tytaniczną pracą podczas całego semestru.
OK, może nie tytaniczną, ale jednak jakąś tam pracą i wysiłkiem i poświęconym czasem, który w żaden sposób nie koresponduje z ogólnym lenistwem i SGHowym nicnieróbstwem.


Udało mi się też wreszcie zajrzeć do Muzeum Cywilizacji Anatolijskich. Cudów może tam nie ma, ale zdecydowanie warto tam się wybrać przy dłuższym pobycie w Ankarze.
Jak widać, placówka została doceniona w 1997 i została Europejskim Muzeum Roku.
A, i polecam zaopatrzenie się w audioprzewodnik (5TL, ale wejście na Müzekart), zdecydowanie się przydaje podczas zwiedzania samopas.


Celem przybliżenia klimatu miejsca, zamieszczam poniżej kilka fotencji.


I właściwie na zakończenie mojego pobytu w Turcji - czyli w przeddzień wyjazdu do Gruzji, miała miejsce pożegnalna kolacja w gronie wybitnie międzynarodowym, zakończona wyjściem na mała imprezkę do całkiem smerfnego miejsca z turecką muzyką na żywca.
Jak wypada na zakończenie pobytu w Turcji - skonsumowałem kurczaka po tajsku.


Żeby nie było podejrzeń że na kolację wybrałem się sam, załączam fotosa z późniejszejm imprezy ;)


Hmm, no i w sumie chyba tyle, nie był to specjalnie tydzień bogaty w zapierające dech w piersiach wydarzenia, ale też nie mogę powiedzieć, że się nudziłem. Mnóstwo ostatnich spotkań ze znajomymi Turasami tudzież erasmusami, i generalnie wszyscy się rozjeżdżają więc po 15. stycznia już właściwie nikogo w Ankarze nie było.


Tak więc nie było i sensu tu siedzieć, więc zrodzony wcześniej pomysł wycieczki do Gruzji trzeba było zrealizować.

piątek, 7 stycznia 2011

Jeszcze jeden, jeszcze jeden!

Właśnie się zorientował że już dość długo nic nie napisałem!
Wynikało to z kilku kwestii
a) był Sylwester więc miałem lepsze rzeczy do roboty
b) od poniedziałku trwa sesja
c) zapomniałem


Ale spoko, już tu jestem więc znowu będę Was męczył kolejnym wpisem.


A zacząć wypada od Sylwestra, który to, niespodzianka, odbył się 31 grudnia.
Impreza wymagała już nie lada przygotowań w fazie planowania, bo z różnych względów zdecydowaliśmy się na zorganizowanie imprezki w akademikowej kuchni, co w Turcji graniczy prawie z cudem, bo raz że godziny odwiedzin kończą się o 22.30, a po drugie nie wolno w ogóle wnosić alkoholu. Ten drugi problem spowodował, że zdecydowaliśmy się na wódeczkę, którą można zawczasu zmieszać z colą lub przelać do butelki po wodzie mineralnej i kulturalnie wnieść. Wybór padł na cud białoruskiego przemysłu spirytusowego, czyli wódeczkę ze zdjęcia poniżej, która akurat była w promocji w Realu.
To że była w promocji, nie oznacza, że była tania, chociaż 26 lir jak na Turcję to dobra cena za 0,7. Ale nie ma co się łudzić - dobre to to nie było. No ale wódka to wódka, czasem trzeba się poświęcić.

Generalnie plan imprezy był następujący - schodzimy się, zamawiamy pizze w ilości odpowiedniej do zapotrzebowania, w międzyczasie topimy czekoladę i kroimy owoce żeby sobie w tej czekoladzie maczać, wszystko konsumujemy i obficie zapijamy, przekonujemy panią na recepcji że posiedzimy dłużej, a przed północą impreza przenosi się na wielki trawnik przed akademikami, skąd rozciąga się widok na miasto i będziemy sobie popijać szampana i oglądać sztuczne ognie.
Te ostatnie chcieliśmy nawet kupić, ale okazało się, że nie ma gdzie, a obsługa w Realu stwierdziła że sprzedaż w takich sklepach sztucznych ogni jest zabroniona.
Co kraj, to obyczaj.

Cała impreza odbywała się zgodnie z planem. Tu widać tytanów pracy podczas ciężkiej obróbki owoców:
 A tutaj dzieło, a właściwie konsumpcję dzieła:
Jednym słowem, impreza na całego!

Ciekawostka #21
Zaobserwowana podczas Sylwestra, a właściwie obserwowana podczas całego pobytu, a uświadomiona dopiero kilka dni temu.
Islam zabrania (m.in.) picia alkoholu i jedzenia wieprzowiny.
I o ile wieprzowiny właściwie nikt nie je, to ze spożywaniem alkoholu większość problemu nie ma.
To jest dopiero wybiórcze podejście do religii ;)
Aczkolwiek kilkoro znajomych odważnie zadeklarowało się, że mogliby spróbować wieprzowiny.
Niech przyjadą do Polski, to dostaną schabowego!

Wracamy do imprezy, a ta, jako że powoli robiła się 23.30 i cierpliwość pani z recepcji akademika się wyczerpała, wylegliśmy na trawniczek. No i tu pojawił się problem. Bo żeby odliczać, to wypadałoby mieć sekundnik. Problem został szybko rozwiązany, bo jak na moim komórasie wybiła północ, to zaczęliśmy głośno odliczać od 10 ;)
I tutaj wielkie rozczarowanie.
Z całym szacunkiem, ale ilość sztucznych ogni nad Ankarą (miastem z ponad 4 milionami mieszkańców) można było policzyć na palcach wszystkich zebranych, a o jakimś zorganizowanym pokazie można zapomnieć.
Wałbrzych ma lepsze fajerwerki.
OZI z Istambułu doniosły, że tam też było ubogo, a nawet że lepsze sztuczne ognie to mają w Ostrowcu Świętokrzyskim. Nie wiem, nie byłem, nie widziałem, nie wypowiadam się.

Tak więc ekipa w składzie poniższym
Przed dobre pół godziny świętowała w najlepsze. Oczywiście wydzieraliśmy się ile się dało, a zakupione za jakieś śmieszne ilości kuruszy małe trąbki i inne taki ustne urządzenia robiły nadzwyczaj dużo hałasu.
Dość szybko doszliśmy do wniosku, że poczekamy na Nowy Rok w Europie, i kiedy wybiła 1 cała zabawa zaczęła się od nowa.

Ciekawostka #22 na temat wina musującego
Niestety wykwintny i bardzo ceniony w Polsce trunek Sowietskoje Igristoje (Coвeтcкoe Игpиcтoe) jest tutaj nieznany. A co za tym idzie, nie znane są tutaj także niskie ceny za alkohol. Najtańsze wino musujące jakie udało nam się znaleźć w hipermarkecie kosztowało... 25 lir (i to po obniżce o 15 lir!).
Niestety, życie jest ciężkie. Nawet Finki twierdzą, że u nich alkohol jest tańszy (ale kto wie, może sieją dezinformację)

Plan był taki żeby poczekać jeszcze przynajmniej na Londyn i cały czas hałasować, ale przed 2 przyjechali do nas panowie z ochrony. Najwyraźniej nie wszyscy na kampusie rozumieją o co chodzi z Nowym Rokiem.
Tym magicznym sposobem impreza dobiegła końca, zaczął się 2011 a wraz z nim...

Sesja.
Mam wrażenie że dla miejscowych sesja to jeszcze gorsze mentalne przeżycie niż dla nas. Chociaż skoro chodzić na zajęcia trzeba, trzeba czytać materiały na bieżąco, a do tego się uczyć bo są midtermy, to wydaje się, że podniecenie związane z egzaminami w sesji (które nie stanowią więcej jak 50% końcowej oceny) powinno być umiarkowane.
Ale nie jest.

Ciekawostka #23 razem z dowcipem zagadką
Co jest czynne całą dobę z okazji sesji?
Kto pomyślał, że biblioteka kupuje mi w Wawie browara. Oczywiście że kawiarnie! (te na kampusie)

Ale to nie egzaminy są tu problemem. Poprzez wrodzenie pracowanie na deadlinach - czyli dopiero z gorącym oddechem goniących terminów na karku mogę efektywnie pracować (no, umówmy się, lekka domieszka lenistwa też w tym jest), przyszło mi napisać 20 stronicowy research paper w jeden dzień.
Challenge accepted.
I nawet się udało, wyszedł co prawda z tego raczej umiarkowanej jakości produkt, no ale nie bądźmy perfekcjonistami!

I tym oto sposobem, zaliczając 2 egzaminy w tygodniu przed sesją, i 2 w tym tygodniu, sesyjka w pełni rozkwitła.
A nawet przekwitła, bo już większość roboty zrobione.
Tutaj niniejszym ujawnię tajemniczy tytuł posta, który bynajmniej nie odnosi się do tego że 'jeszcze jeden wpis powstał' ale do tego, że dokładnie 1 egzamin dzieli mnie od szczęśliwego zakończenia przygody na Bilkent!

Pozostaje więc niniejszym postawić sobie pytanie: czy chcę wracać?
Po głębszym zastanowieniu i zapiciu tej myśli sokiem winogronowo-wiśniowo-czereśniowo-jabłkowo-granatowym zdecyduję się udzielić odpowiedzi przeczącej.
Co prawda Turcja nie rzuciła mnie na kolana, ale na tyle mi się tutaj podoba, że z chęcią bym tu został dłużej.
Ale life is brutal, trzeba te studia kiedyś skończyć, i choć cały czas usilnie staram się znaleźć pretekst do wzięcia dziekanki, na razie nie wychodzi :(

I wreszcie, co jeszcze tu będę robił zanim wyjadę?
a) no tak, wypadałoby wreszcie pójść do Muzeum Cywilizacji Anatolijskich w Ankarze, co zapewne uczynię w ten weekend
b) zdecydowanie dobre wychowanie nakazuje nawiedzenie hamamu, co uczynię jak tylko ktoś jeszcze będzie chciał pójść, bo siedzenie tam samemu mija się z celem
c) co tu dużo mówić, między ostatnim egzaminem a wylotem mam ponad tydzień, i siedzieć w Ankarze nie zamierzam.
Gdzie więc będę, ano w Gruzji, przynajmniej na 99%, ostatni procent się pojawi jutro jak zakupię bilety.
Uwaga ważny news, bo nigdzie takiej informacji w necie znaleźć nie można.
Autobus relacji Ankara-Tbilisi kosztuje 70-75 TL (w jedną stronę) a podróż trwa 24 godziny.
Tak przynajmniej twierdzi Gruzin-współlokator. Pojedziemy, zobaczymy, opiszemy.